Gdy Jezus usłyszał o śmierci Jana Chrzciciela, oddalił się stamtąd w łodzi na miejsce pustynne, osobno. Lecz tłumy zwiedziały się o tym i z miast poszły za Nim pieszo. Gdy wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi i uzdrowił ich chorych. A gdy nastał wieczór, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: Miejsce to jest puste i pora już spóźniona. Każ więc rozejść się tłumom: niech idą do wsi i zakupią sobie żywności! Lecz Jezus im odpowiedział: Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść! Odpowiedzieli Mu: Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb. On rzekł: Przynieście Mi je tutaj! Kazał tłumom usiąść na trawie, następnie wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo i połamawszy chleby dał je uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości, i zebrano z tego, co pozostało, dwanaście pełnych koszy ułomków. Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci.
Znów jesteśmy na pustyni. Jak Izrael narzekający na mannę i jak Jezus karmiący tysiące. Dobrze, że Izraelici nie nasycili się manną. Dobrze, że tysiące odczuwały głód. Pustynia bowiem jest blisko umierania. Tu przychodzi Bóg. W głodzie, braku, w pustce. Przychodzi w tym, co nas odpycha. Przychodzi w nieugaszonym pragnieniu. Błogosławiony Bóg. Za ten głód, za nasze niespełnienie. One odsyłają nas do pełni, by wciąż bardziej, głębiej, mocniej, dojrzalej. Jeśli jesteś głodny, pisze Ambroży, On chlebem.
Karmi nas swoim Ciałem i swoim Słowem.
Sobą.