Kiedy schodzili z góry, uczniowie zapytali Jezusa: „Czemu uczeni w Piśmie twierdzą, że najpierw musi przyjść Eliasz?” On odparł: „Eliasz istotnie przyjdzie i naprawi wszystko. Lecz powiadam wam: Eliasz już przyszedł, a nie poznali go i postąpili z nim tak, jak chcieli. Tak i Syn Człowieczy będzie od nich cierpiał”. Wtedy uczniowie zrozumieli, że mówił im o Janie Chrzcicielu.
Eliasz już przyszedł. Oczekiwanie rozmija się z rzeczywistością. Oczy wpatrzone w ziemię, tylko w drugiego lub w samego siebie nie dostrzegą Boga. Z pierwszego rodzi się minimalizm, z drugiego idolatria a z trzeciego egoizm. Tak człowiek traci wzrok. Choć dostrzega wszystko, nie widzi nic. Eliasz przyszedł. Jan wołał jak apokaliptyczny orzeł pośrodku nieba. Wołał, że demokracja bez wartości zamienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm, że naród, który zabija własne dzieci jest narodem bez przyszłości. Wołał, że świat stał się nośnikiem cywilizacji śmierci. Wołał i nikt Go nie usłyszał, choć słuchało wielu. Postąpili z nim jak chcieli. I cierpi Syn człowieczy w człowieku, którego przerastają jego własne wytwory i techniczne możliwości. Adwent cywilizacji, przygotowanie na powtórne przyjście.
Tak sobie pomyślałam, że żeby prawdziwie spotkać przychodzącego Boga, trzeba zejść z góry. Z góry własnych przyzwyczajeń, własnych wyobrażeń Boga. Trzeba przyznać się do tego, że się niewiele albo nic o Nim nie wie. Trzeba się upokorzyć. Upokorzyć własne ego. Trzeba otworzyć się na bliźniego. Doświadczyć prawdziwej Miłości a nie tylko jej marnej karykatury. Nie można z Bogiem robić co się chce. Albo udawać, że się Nim jest. Żeby naprawdę spotkać Boga trzeba wyjść z siebie. Zgiąć kolana i wsłuchać się w Ciszę. W ciszy przychodzi Bóg. W cierpieniu i bezradności. A przede wszystkim w wielkiej Miłości. Na krzyżu.