Jezus powiedział do swoich uczniów: „Będą znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach, a na ziemi trwoga narodów bezradnych wobec szumu morza i jego nawałnicy. Ludzie mdleć będą ze strachu, w oczekiwaniu wydarzeń zagrażających ziemi. Albowiem moce niebios zostaną wstrząśnięte. Wtedy ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego na obłoku z wielką mocą i chwałą.
A gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie. Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek obżarstwa, pijaństwa i trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask. Przyjdzie on bowiem na wszystkich, którzy mieszkają na całej ziemi. Czuwajcie więc i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli uniknąć tego wszystkiego, co ma nastąpić, i stanąć przed Synem Człowieczym”.
Adwent jako oczekiwanie na Ukochanego, koniec świata jako czekanie na Oblubienca. Dla mnie to nie piękna poetycka przenośnia. Dla mnie to Prawda. Prawda, którą staram się żyć na codzień. Oddałam się Jezusowi i nigdy nie byłam bardziej wolna i bardziej szczęśliwa niż jestem teraz. Możecie mi wierzyć lub nie. Piszę prawdę. I wiem, że to On, Jezus to sprawił. Sprawia. To prawda, co Ks. mówił w homilii, że Jego miłość nie krępuje, nie uzależnia. Przeciwnie. Wyzwala, podnosi. Sprawia, że mogę odważnie podnieść głowę i spoglądać w Niebo. Pięknie Ks. mówił o pociągu jako podróży przez życie. I tak się zastanawiałam w jakim pociągu jadę ja. I doszłam do wniosku, że jadę drezyną. 🙂 Tak, drezyną. Może dziwne skojarzenie. Ale tak uważam. Ja siedzę na wózku ale kierownicę mojego życia oddałam Komuś innemu. Jezusowi. On nim kieruje a ja mogę bez obaw patrzeć w Niebo. Wiem, że na końcu mojej podróży czekają na mnie Ojciec z wyciągniętymi ramionami. Ufam, że tak jest. I tęsknię za Nim.